środa, 20 lutego 2008

Dziady

Pociąg relacji Irkuck-Warszawa zatrzymał się na stacji w Białymstoku. Wysiadło z niego kilku brodatych starców (oczywiście w łachmanach). Nad ich głowami jakiś gołąb nucił piosenkę:

„Powracają z pooranym czołem
Z wyplutymi na gwiazdy zębami,
Szyje zgięte polarnym kołem,
W oczach mroźnej pustyni firmament.
Niby dziadom, białym kolasom
Rosną im długie brody śniegowe;
Tak rozeszli się ze swoim czasem,
Że stracili tamten wzrok i mowę.”

Podróżni rozeszli się w różne strony. Jeden z nich po godzinnym marszu trafił pod blok Profesora. Zadzwonił i czekał z mętnym wzrokiem utkwionym w oku „Judasza”. Profesor otworzył drzwi i zobaczył w nich Jezusa. „A więc już powrócił z Syberii” – pomyślał. Nic nie mówiąc wpuścił niespodziewanego gościa w dom, nieświadomie potwierdzając stare polskie przysłowie. W pokoju paliła się tylko jedna lampa. Profesor postawił na stole dwa niedomyte kieliszki, z szafki wyjął pół litra wódki, do tego na małym stoliku znalazło się miejsce na dwie kromki czerstwego chleba i pół puszki paprykarzu. Wymiana spojrzeń spotęgowała ciszę, by ją zniwelować Profesor wypełnił oba kieliszki. Wypili w milczeniu. Jezus zjadł swoją porcję chleba z rybą w paprykarzu, ale miejsce i sytuacja w jakiej się znajdował nie przypominały wesela ani słonecznej Galilei więc cudów nie było. W powietrzu skraplały się wzajemne pretensje. Jeszcze po kieliszku. Profesor, mówiąc, że zaparzy czaju uwolnił wzrok od widoku sinych rąk Jezusa. Robiąc coś zwyczajnego chciał zachować pozór niezależności, wzmocnić wątpliwe poczucie własnej godności i ukryć wstyd który stawał się coraz lepiej widoczny, tyle że jego wewnętrzny głosik przekonywał go, że mimo tych prób wciąż zachowuje się żenująco, jak zwykle zresztą w ważnych sytuacjach. Jezus zapalił papierosa. Profesor postawił na stole dwie szklanki z herbatą bez cukru i również zapalił. Próbował poudawać kogoś kim nie jest ale kiepsko mu to wychodziło. „Nie przyszedłem tu żałować straconego czasu” powiedział w końcu Jezus. Przez chwilę atmosfera się rozrzedziła, lecz wkrótce Profesor znów nie mógł unieść ciężaru niezręcznej ciszy. Postanowił wznieść swój ulubiony toast: „za życie!”. „No to za życie!”. Upijmy się za życie! Umrzyjmy za życie! Od razu przypomniała mu się stara dewiza: ’i żyć dla śmierci by umrzeć za życie’, z tym że teraz wydała mu się zbyt zagmatwana i mało przekonująca. Pocieszył się głośno: „Umrzemy za życie, zupełnie jak ty Jezusie”. Profesor, podpity już lekko, tak bardzo zaaferował się tym jednym krótkim wyrażeniem, że włączył jakąś rosyjską balladę i zaczął cicho nucić „eto było, eto było w tie gada”. Wkrótce jednak powrócił do milczenia. Konwersacja była wyjątkowo uboga, choć początkowa wrogość ustąpiła. – za życie. – za śmierć. – za Syberię i stracony czas. Tak mijała minuta po minucie, aż nadszedł moment gdy butelka stała się pusta i Profesor musiał zadać w końcu pytanie*, na które obaj czekali:
- Masz gdzie mieszkać?
Odpowiedź była taka, jakiej się spodziewał, a więc taka, jaka padała na każde ważne pytanie. Było to oczywiście milczenie niosące niewygodną treść.
- Możesz zamieszkać na balkonie. Z gołębiami.

(*gdyby przedstawiona sytuacja nie była scenką symboliczną profesor oczywiście zapytałby czy idziemy do Tadzika – przyp. Profesor agent).

Brak komentarzy: